wtorek, 17 kwietnia 2012

Kowalewski: Nie uciekam od milionów

— Nie mogę uwierzyć, w ilu przedsięwzięciach brałem udział. Gdy to zaglądam w statystyki, włos mi się zjeży na głowie! — przyznaje Krzysztof Kowalewski.


Z Krzysztofem Kowalewskim rozmawiałam z okazji jego 75 urodzin. Sto lat, panie Sułku!

Jest pan szczęściarzem?
— Farciarzem! Zostałem aktorem, bo nie miałem pomysłu na swoje życie. Zdałem maturę i wzruszyłem ramionami, bo co dalej? Koledzy szli już określoną drogą, a ja nie wiedziałem, gdzie jest moje miejsce. Padło więc na szkołę aktorską.

Pada to niedaleko jabłko od jabłoni. Poszedł pan w ślady mamy?

— Mama była aktorką, ale nie chciała, żebym poszedł w jej ślady. Jeśli ktoś posmakuje tego zawodu, wie z czym on się kojarzy i jakie figle płata. Nie posłuchałem jednak mamy, poszedłem na egzamin, którego nie zdałem. W przyszłym roku wystartowałem ponownie — tym razem z sukcesem. Byłem uparty, ale nie żałuję.

Nie mógł pan lepiej trafić...
— Mogłem! Na szczęście miałem szczęście i do tego predyspozycje. Gdybym ich nie miał, przepadłbym z kretesem i byłaby ze mnie marna aktorzyna. Nie przepadłem, dużo grałem i żadnej roli nie żałuję. Nawet kilka z nich wspominam z sentymentem. Mam na myśli liczne role teatralne, które nieźle mnie wyszkoliły warsztatowo. Dzięki nim czuję się bardzo dobrze psychicznie, czyli mam zawodową pewność. Scena dała mi niezły wycisk. Teatr w życiu każdego aktora jest dożywotnią uczelnią i to właśnie na scenie talent jest weryfikowany. Ekran telewizora można oszukać, widza siedzącego w teatralnym fotelu już nie.

Ale to gwiazdy seriali święcą triumfy.
— Może i święcą, ale czy rzetelnie uprawiają zawód? Prawdziwy aktor, czyli ten wyszkolony przez teatr, może podjąć się każdego zadania. Na pewno je wykona, bo ma środki. A co z tym gościem, który prześlizguje się z telewizyjnego ujęcia na ujęcie? Nie trzeba wielkich predyspozycji, żeby opłakiwać śmierć serialowej ciotki, przeżywać zawody miłosne, pić herbatę albo jeść zupę. Na tym w większości polegają przecież nasze filmy...

W teatrze jedzenie zupy ma inne znaczenie?
— Kiedyś grałem scenę jedzenia razem ze Zbyszkiem Zapasiewiczem, który siedział na przeciwko mnie i nakładał mi straszne ilości jedzenia. To była bardzo zabawna scena, ale taka miała być! Swoją grą musieliśmy rozbawić publiczność tak, aby nie śmiała się tylko z masy jedzenia, ale z sytuacji. W filmach takich rzeczy nie ma.

Ale jest „Ostatnia paróweczka hrabiego Barry Kenta”!
— U Barei wszystko miało swoją wymowę. W „Misiu” przede wszystkim. Ale nie porównujmy kina sprzed lat z dzisiejszym, bo wszystko się zmienia. Nawet ja się zmieniłem! Nie spodziewałem się nigdy, że doczekam chwili, kiedy będę obchodził benefis. Ta uroczystość uświadomiła mi, ile w życiu zrobiłem. Pracowałem, ale nie miałem zielonego pojęcia, w ilu przedsięwzięciach brałem udział. Niby mówi się, że grałem u Barei, w serialach, w słuchowiskach radiowych, ale gdy już zajrzeć w statystyki, włos się jeży na głowie! Dzisiaj już nie pracuję tak szaleńczo jak kiedyś, ale i tak sporo mi się zebrało. Czy pani sobie wyobraża, że nagrałem ponad 1400 audycji radiowych? O rolach telewizyjnych i filmowych nie wspomnę, bo też jest tego masa. Już samo radio pokazuje już, że jestem pracowitym aktorem. Ale najlepsze jest to, że nie mogę uwierzyć, że aż tyle zrobiłem. Statystyki jednak nie kłamią...

Dlatego kocham pana, panie Sułku!
— Ileż ja razy słyszałem to powiedzenie! Nie tylko z ust mojej radiowej partnerki Marty Lipińskiej, ale od zwykłych ludzi. Ba, właściwie do dzisiaj to słyszę. Nie krzywię się jednak, ale uśmiecham, bo to bardzo przyjemne. Nie mogę uciekać od czegoś, co dobrze kojarzy się całej Polsce. Tej audycji słuchały miliony! Byłbym dziwakiem, gdybym tupał nogami na wspomnienie o tym. To słuchowisko było świetnie pisane przez Jacka Janczarskiego, więc czego się tu wstydzić?

Teraz w radiu występuję pan w nowej roli... Reklamuje jeden z dyskontów.
— I tego też się nie wstydzę! Chwała ludziom, którzy to wymyślili, bo te reklamy są robione z jajem i pomysłem. Ludzie je chwalą, bo widzą je jako skecze kabaretowe, a nie reklamę. Publiczność odnalazła się w tej formie i szaleje!

A pan szaleje między półkami tego sklepu?
— Mieszkam w takim miejscu, że mi nie po drodze. Na szczęście nie jestem zobowiązany, żeby robić tam zakupy. Ale przyznam, że byłem raz i osłupiałem, bo nikt mnie nie poznał! Wszyscy byli tak zajęci kupowaniem, że nikt na mnie nawet nie spojrzał. Ale było mi bardzo przyjemnie, bo ananas za 3,99 zł wywołał więcej emocji niż ja!

Limuzyna, filmowanie, fotografia – fajnyslub.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz