czwartek, 5 kwietnia 2012

Kot: Niemiecki mundur zamiast komedii

— Byłem już w kilku szufladach, ale absolutnie się ich nie boję. Wydaje mi się, że aktor musi się bardzo postarać, aby pozostać w jednej — zauważa Tomasz Kot, aktor i „nowy” Hans Kloss.  


Spotkaliśmy się w garderobie po spektaklu „Sex guru” i chwilę po premierze „Stawki większej niż śmierć”. Tomasz Kot skręcał sobie fajkę, sznurował  buty i narzekał, że nie lubi wywiadów... Ach, to życie gwiazdy...

Gdzie spojrzę, tam Kot...
— Są ludzie, którzy uwielbiają udzielać się w mediach. Ja nie za bardzo za tym przepadam, ale każda premiera wiąże się z obowiązkiem promocji. Mimo iż nie lubię, muszę się udzielać, więc ludziom się wydaje, że jestem bardzo zajętym i zapracowanym facetem. Wcale tak nie jest, bo potrafię świetnie zorganizować sobie czas. Bywa, że pracuję po 16-17 godzin na dobę, ale robię to po to, aby potem mieć wolne. Dlatego nie przyjmuję też wielu propozycji i odzyskałem kontrolę nad tym, co się dzieje.

Bywało groźnie?
— Nawet jeśli popełniam jakieś błędy decyzyjne, mam nadzieję, że jestem zdolny do autorefleksji. Gdy zaczynałem naukę w szkole aktorskiej, byłem pewny, że będę pracował w krakowskim teatrze i może raz na jakiś czas zagram drugoplanową rolę w jakimś filmie. Gdy przyjechałem do Warszawy po zagraniu w „Skazanym na bluesa”, świat kamery tak mnie zafascynował, że wchodziłem w każdą propozycję, która się pojawiła. Zrobiło się tego zdecydowanie za dużo. Teraz chcę mieć czas dla siebie i dla rodziny. Od „Niani” nie zagrałem w żadnym serialu, który jest czasochłonny.  

Ale i tak nie schodzi pan z afisza... Nie boi się pan, że co za dużo, to nie zdrowo?
— Myślałem o tym, że w kinie często pojawiają się te same twarze. Jednak każdy czas ma swoich bohaterów. Wystarczy spojrzeć w przeszłość — każda dekada ma syndrom tych samych twarzy. To zjawisko dotyczy każdej kinematografii w każdym kraju. Tak samo jest w Hollywood, tak samo w Bollywood i Polska nie jest wyjątkiem. Nawet sam byłem świadkiem, kiedy starszej daty aktorki opowiadały o swojej chwilowej karierze. Przez chwilę były znane, pojawiały się na afiszach non stop, a potem przychodził czas na kolejnych aktorów. Na szczęście myślę o swoim aktorstwie. Byłem już w kilku szufladach, ale absolutnie się ich nie boję. Wydaje mi się, że aktor musi się bardzo postarać, aby pozostać w jednej. Trzeba szukać, mimo iż to wymaga więcej wysiłku.  

Teraz znalazł pan niemiecki mundur...
— Kiedy byłem mały, w telewizji leciały tylko dwa seriale — „Stawka większa niż życie” i „Czterej pancerni”. Były też dwa kanały do dyspozycji, więc nie było za dużo do wyboru. Gdy wychodziło się na podwórko, wszystkie chłopaki wiedziały, o co chodzi. Pamiętam, że bawiliśmy się w wojnę, a czy wcielałem się w Hansa Klossa? Tego już nie pamiętam. A co do munduru niemieckiego żołnierza... Nie podobał mi się, bo nie mógł mi się podobać i nigdy mi się nie spodoba. Nie czułem się dobrze nosząc swastykę i inne nazistowskie symbole...  

Na szczęście Kloss jest Polakiem.
— Najpierw się zastanawiałem, czy zagranie Klossa jest możliwe i wykonalne. Ale Patryk Vega, reżyser nowej „Stawki” ma zdolność do przekręcania wizerunków aktorów i postaci. Pomyślałem sobie, że skoro pierwszy film „Pitbull” mu wyszedł, z drugim — z „Ciachem” — było słabiej, więc trzeci będzie miał szansę na sukces. Pomyślałem sobie: dlaczego nie spróbować? Przekonałem się na własnej skórze, że jak raz zagrałem wrażliwego i komicznego faceta, zacząłem dostawać same komediowe propozycje. Trudno było się z tego wyswobodzić, ale udało mi się, wyskoczyłem z tej szufladki. Kloss okazał się więc bardzo ciekawym wyzwaniem. Tym bardziej, że ta postać wryła się w naszą świadomość. Przyjmując tę propozycję wiedziałem, że mogę spotkać się z internetowym linczem.  

Miał pan słuszne obawy?
— Internauci uaktywnili się już przed premierą, ale to jest naturalne. Polskie kino nas nie rozpieszcza... Ktoś jednak musiał zagrać młodego J-23. Gdyby zagrał go Mikulski, byłoby to dziwne. W Klossa musiał wcielić się ktoś inny i cieszę się, że to ja dostałem tę propozycję. Jestem jednak subiektywny w ocenie roli, bo bardzo szybko skończyliśmy zdjęcia i równie błyskawicznie nastąpiła premiera. Kiedy o nim myślę, wracam myślami na plan i czuję, jakby to działo się tydzień temu. Mam jednak wrażenie, że powstał sprawny film.  

Ze sprawnym głównym bohaterem. Stanisław Mikulski przybił panu piątkę?
— Moją rolę ocenił bardzo pozytywnie. Czy obawiałem się jego reakcji? Jesteśmy dorosłymi facetami, zawodowymi aktorami, więc nie czas na przedszkolne występy. Jestem aktorem, dostałem zadanie, wykonałem je i tyle. Koncepcja reżysera była jednak taka, aby z panem Mikulskim nie spotkać się przed filmem i nie studiować „Stawki większej niż życie”. Kiedy grałem w „Skazanym na bluesa”, przygotowywałem się do roli, wsiąkałem w nią, co było czasochłonną fantastyczną podróżą. Przy okazji Klossa nie było takiej potrzeby. Wiem, że Piotr Adamczyk, filmowy Brunner, próbował się zbliżyć z pierwowzorem, co mu bardzo fajnie wyszło. Czasami mówi jak młody Karewicz! W sytuacji J-23 reżyser miał zupełnie inny koncept. Kloss wyjaśnia swój stosunek do władzy PRL-owskiej, a tym samym chciał, żeby inaczej spojrzeć na bohatera...

Limuzyna, filmowanie, fotografia – fajnyslub.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz