wtorek, 4 maja 2010

Martwy Chopin w muzeum

Frycek siadłby i płakał, że w jego muzeum brakuje emocji. Bo pełne gadżetów warszawskie Muzeum Fryderyka Chopina zapomina, że muzyka wychodzi z człowieka... Jak żył Chopin? Dlaczego komponował? Nie wiem.


Dzwoni do mnie M. i mówi:
— Aż mi się włosy na głowie zjeżyły. Byłam znowu w Muzeum Powstania Warszawskiego. Pojawiła się tam nowa ekspozycja dotycząca Katynia. Wchodzę, idę po ściółce leśnej, pachnie mi lasem i słyszę strzały. Boże, to tak jakby do mnie strzelali! Właśnie tak się człowiek czuje, gdy słyszy to „pif paf”! Kolosalne przeżycie, mówię ci... Kolosalne!

I oto jest właśnie muzeum multimedialne. Byłam dwa razy w Muzeum Powstania Warszawskiego i zawsze wychodziłam mądrzejsza. Bo współczesne muzea po to powinny być — żeby ludziom opowiadać, pomóc rozumieć. Tego Muzeum Fryderyka Chopina mi nie zapewniło.

Fryderyka nazywałam kiedyś Fryckiem. Czytałam o nim w encyklopediach muzycznych, słuchałam płyt (to zostało mi do dzisiaj, ale zdarza mi się rzadziej). Co mnie do niego ciągnęło? Może to, że mamy ten sam zodiaku i obchodzimy imieniny tego samego dnia? Na pewno kocham fortepian i emocje w muzyce. Tego Fryderykowi nie brakuje.

Byłam w Żelazowej Woli — poza świadomością, że tu urodził się wielki kompozytor, nic mnie nie powaliło na kolana. Ot, dworek. Potem byłam w Dusznikach Zdrój, gdzie Frycek odpoczywał. W tamtejszym parku zdrojowym koncertował, oddychał. Tam też stoi piękny smukły jego pomnik. Ale żadne zachwyty, żadne euforie — ot, parkowa nuda.

Z niecierpliwością czekałam więc na otwarcie Muzeum Fryderyka Chopina w Warszawie. Trąbili, wiwatowali, że to jedyne i niepowtarzalne miejsce poświęcone kompozytorowi.

— To najnowocześniejsze muzeum biograficzne w Europie czy też na świecie — powiedział minister kultury Bogdan Zdrojewski podczas otwarcia muzeum z okazji 200. rocznicy urodzin Chopina.

Siedzibą Muzeum Fryderyka Chopina jest Pałac Ostrogskich przy ul. Okólnik. Dzięki specjalnym kartom chipowym, które zwiedzający otrzymują zamiast tradycyjnych biletów, widzowie mają możliwość wyboru długości oraz intensywności danej ścieżki zwiedzania. Zgodnie z ideą muzeum otwartego, można poznawać Fryderyka Chopina m.in. z perspektywy jego twórczości, życia osobistego lub poprzez historię kobiet jego życia, bez narzuconej trasy zwiedzania.
(Muzeum Fryderyka Chopina otwarte dla publiczności)

Brzmi niesamowicie! Ale niestety gorzej wygląda. Od multimedialnego i interaktywnego muzeum wymagam więcej niż tylko oglądanie eksponatów okraszonych nowoczesnymi gadżetami. Bo zwiedzanie wygląda tak — można zacząć od sali poświęconej narodzinom kompozytora. Ogląda się wtedy zdjęcia przodków Frycka i czyta podpisy. Mało? Można kliknąć palcem w monitor i posłuchać czytającego pana, który poszerza nieco owe podpisy. Innymi słowy — tekst z Wikipedii opatrzony pokazem slajdów. Ale nie każdy monitor działa... Zdarzają się nieczynne. Ale czynni są za to turyści, którzy fotografują się przy każdym eksponacie: „ostatni fortepian Chopina, pukiel włosów George Sand...”. To oni są największą atrakcją, bo są z krwi i kości. To oni przyciągają uwagę.


Całe muzeum to gabloty, zdjęcia, nieliczne eksponaty i ekrany dotykowe. Panuje tu chaos, nie wiadomo w co ręce włożyć. Szczerze? Nie chciało mi się przebijać przez tłum ludzi, czekać w kolejce, żeby gadający ekran poopowiadał mi np. o kobietach w życiu Chopina. Takie informacje znajdę w internecie, w licznych biografiach.

Chciałam poznać Chopina jako człowieka, a nie wejść w gąszcz fotografii. Chciałam posłuchać jego muzyki, może zagrać coś jednym palcem... Myślałam, że muzeum mi to umożliwi — tak jak Muzeum Powstania Warszawskiego chuchnęło mi w twarz historią.

Chopin w dalszym ciągu jest dla mnie muzyką z płyty, pomnikiem z Łazienek, dumą narodową — ale taką wydumaną, a nie płynącą z serca. Szkoda...

Bilety są dość drogie — ulgowy kosztuje 13 zł, normalny 22 zł.

PS. Pośmiertna maska Chopina.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz