piątek, 14 maja 2010

Muniek: Z aparatem przy boku

— To nic, że nie miałem co do garnka włożyć. To nic, że wbijałem zęby w ścianę. Chciałem grać i byłem uparty — wspomina Muniek Staszczyk, wokalista T.Love.


Muniek to swój chłop. Widać to poniżej, więc nie będę więcej pisała.

Polonista gwiazdą rocka... A jednak warto uczyć się na nauczyciela!
— Aj, uniwerek był tak dawno temu... Zacząłem studiować w stanie wojennym, czyli w 1982 roku. Studiowałem bardzo długo, bo w PRL-u nie spieszyło mi się do innych zajęć. Studia były przedłużeniem młodości, przechowalnią niezdecydowanych. Jak więc mieć pomysł na życie, skoro nie ma perspektyw na przyszłość? Na polonistyce czułem się wyśmienicie. Ba, nawet kilka razy byłem bliski wyrzuceniu! Miałem kłopoty z kilkoma przedmiotami, a właściwie z profesorami. Miałem pecha z gramatyką.

Robiłeś błędy?
— Aż tak źle ze mną nie było. Miałem strasznie upierdliwą babkę od gramatyki opisowej. Miałem też koszmarnego faceta od języka staro-cerkiewno-słowiańskiego. Bardzo to były natrętne przedmioty i jakoś nie chciały mi się zaliczyć. Z literackimi przedmiotami nie było tak źle — zdawałem je w miarę. W końcu skończyłem studia, a był to rok 1990. Osiem lat mi zajęło zdobycie dyplomu.

Zdałeś prawie śpiewająco.
— Moje życie przebiegało wtedy dwutorowo. Z jednej strony nauka, a z drugiej zespół. Muzyka była jednak ważniejsza, co widać i słychać do dzisiaj. Ale wiesz, zajebiście wspominam tamte czasy. Studiowałem ze wspaniałymi ludźmi. Na uniwerku w Warszawie panowała fantastyczna atmosfera. Ludzie robili różne rzeczy i dzisiaj też mają ciekawe pomysły. Skończyli polonistykę, a większość z nich nie pracuje w zawodzie. To chyba dobre studia, bo kreatywne. Ale — żeby nie było — szacunek do zawodu nauczyciela mam. Przyznam jednak, że to nie dla mnie posadka. Nigdy nie stanąłbym przed tablicą i przed tabunem dzieciaków. Wyobrażasz sobie mnie z dziennikiem?

Byłbyś całkiem sexy...
— Ja? Nie miałem wyjścia w tamtych czasach i poniekąd na ten dziennik byłem skazany. W moich czasach była tylko jedna specjalizacja, więc nie miałem wyboru. Według papieru jestem więc belfrem, ale się nim nie czuję. Nie czułem się nawet, gdy miałem praktyki w szkole. Ciężko mi szło — żeby nie powiedzieć, że opornie. Wiem, że to trudny zawód i kiepsko opłacany. Chylę więc czoła przed wszystkimi ludźmi, którzy szerzą wiedzę. Nie podlizuję się tu żadnemu ciału pedagogicznemu. Mówię to przez swój pryzmat — ja takim ciałem nie mógłbym być.

Fakt, muzyka to lepsza kasa.
— Długo z muzyki pieniędzy nie było. Kasa pojawiła się dopiero po ośmiu latach grania. Zaczęła się wolna Polska i zaczął się rozwijać normalny rynek muzyczny. Wcześniej zarabialiśmy grosze i starczało nam tylko na obiad. Myślałem — grać, czy robić coś innego? Wybór mój był na tamte czasy samobójczy, ale pełen pasji. To nic, że nie miałem co do garnka włożyć. To nic, że wbijałem zęby w ścianę. Chciałem grać i byłem uparty. Dzisiaj jest większe parcie na szkło i można zrobić karierę na głupich programach. Pokażesz się w reality show i już zgarniasz kasę. Już jesteś gwiazdą.

Ale ile wartą?
— No właśnie. Nie musisz malować świetnych obrazów, nie musisz robić genialnych zdjęć, bo to i tak nie jest ważne. Czy ludzie będą patrzeć ci na pędzel? Wystarczy, że pogadasz do telewizora i już kariera się kręci. Bohaterem przez pięć minut potrafi być każdy. Ale tak jest na całym świecie — mamy wolność i każdy ma prawo się pokazywać. A media są głupie i żerują na ludzkiej głupocie. Ale z drugiej strony ludzie ciężko pracują i chcą w domu oderwać się od ciężkiej roboty. Gadający telewizor świetnie im robi. Nie każdy przecież lubi Ingmara Bergmana jak ja. Rozumiem to, że trzeba się wyłączyć z życia. Ja nie biorę jednak udziału w takiej grze. Mam to szczęście, że zaczynałem wcześniej i tamtejsze czasy nauczyły mnie dystansu do bycia gwiazdą. Bo jak być gwiazdą, gdy w garnku tylko wiatr wieje? Jak być gwiazdą w czasach, gdy ludzie giną w demonstracjach, bo ZOMO ich pałuje? Jak być gwiazdą, jeśli mieszkasz w bloku albo w akademiku? Dzisiaj jestem zamożnym człowiekiem, ale to stało się samo. Nie musiałem się napinać.

I zostałeś idolem, a właściwie antyidolem. Masz wadę wymowy...
— To akurat niedopatrzenie moich rodziców, którzy jeszcze żyją i są — odpukać — w dobrej formie. W latach siedemdziesiątych nie było aparatów stałych, które teraz wszyscy tak dumnie noszą. Były prymitywne, które wciskało się w buzię, a one i tak wypadały. Może gdybym się starał, trzymałyby się na szczęce, ale ja je wypluwałem w nocy. A że mama jest osobą łagodną, więc nie pilnowała mnie za bardzo. A nawet jeśli przyuważyła, że śpię z aparatem przy boku, przymykała oko. I mówię dziś tak, jak mówię. Wszyscy jednak twierdzą, że to jest mój znak firmowy. Że jestem rozpoznawalny.

I mają rację, jesteś taki muńkowaty...

— Muńkowaty? (śmiech) No tak, jestem taki muńkowaty. Nie da się ukryć.

I nie da się ukryć, że po latach wystąpisz w Olsztynie.
— Oj, rzeczywiście po latach. Kiedyś bardzo często tu bywałem, bo miałem wielu kumpli. Znam więc świetnie okoliczne jeziora — Dadaj, Krzywe, Długie...

Pływałeś?
— Nie jestem rybakiem, wędkarzem, kajakarzem. Uprawiałem zwykłe kąpiele, czyli wchodzenie do wody i zanurzanie się. Częściej chyba jednak spożywałem alkohol na plaży albo na pobliskiej działce. Robiliśmy dzikie imprezy, paliliśmy ogniska i śmialiśmy się do łez. Ktoś nawet łowił fajne świeże rybki, więc piekliśmy sobie okonki i karaski na ogniu. Sympatycznie było. Olsztyn jest w ogóle cichym i spokojnym miejscem. Niby żyje miastowym rytmem, ale równocześnie jest blisko natury. Dlatego cieszę się, że zagram w Olsztynie. Ostatnio omijaliśmy stolicę Warmii i Mazur, bo brakuje tu klubów do grania. Kiedyś był Come In, a teraz jest pustynia. Na szczęście jest jeszcze Kortowiada...

1 komentarz: