— Rodzina jest teraz najważniejsza. Chciałbym, aby moją najdłuższą podróżą była właśnie podróż wokół domu — przyznaje Marek Kamiński, polarnik.
Ach, jak ja uwielbiam tego faceta! Nie tylko za wyczyny, ale przede wszystkim za mądrość. Widać, że w samotności człowiek uczy się życia. Widać, że Marek Kamiński czerpie też ze świata to, co najlepsze. I pewnie dlatego książka "Dotykanie świata" jest jedną z moich ukochanych. Trzeba ją przeczytać. Ale najpierw — jako aperitif — ten wywiad.
Słodzi pan herbatę?
— Nie, nie słodzę, piję gorzką.
A ja myślałam, że cukier krzepi.
— Nie krzepi, nie potrzebuję krzepić się w taki sposób. Pobudzam się inaczej.
Kawa?
— Oj, kawy też nie pijam od dawien dawna. Moją siłą jest moja głowa, bo właśnie dzięki myśleniu człowiek idzie dalej i dochodzi do celu.
A co teraz jest pańskim celem, co jest niezdobytym jeszcze biegunem?
— Rodzina. Mój cel to wychowanie dzieci na porządnych ludzi. Teraz to jest moja najważniejsza podróż. Nie muszę iść gdzie daleko na koniec świata. Nie muszę opowiadać o swoich wyprawach w mediach. Tak, dzięki nim byłem kimś dla świata, a nikim dla rodziny. Lepiej być nikim dla świata, a kimś dla rodziny. Chciałbym, aby moją najdłuższą podróżą była właśnie podróż wokół domu.
I najważniejszą?
— Na pewno. Jedną ważną mam już za sobą. Podróżowałem przez Polskę z moją córką Polą i było to niesamowite doświadczenie. Rozpoczęliśmy u źródeł Wisły, a zakończyliśmy w Gdańsku, z przystankami w drodze: w Kazimierzu, Krakowie, Warszawie i na Kaszubach.
A inne ważne podróże?
— Ważna jest na pewno moja wyprawa na biegun. To było moje przeznaczenie, a nie przypadek, bo w życiu nie ma przypadków. Jak dzisiaj na to patrzę, widzę, że wszystko, co robiłem przedtem, to były przygotowania do wyprawy na bieguny. Czasami mam takie odczucie, że już swoje życie w jakimś sensie przeżyłem, Czuję, że dokonało się jakieś spełnienie. Może dlatego, że zawsze myślałem, że aby dojść na Biegun Północny czy Południowy trzeba całego życia. Że jak wreszcie zdobędę biegun, będę miał na karku pięćdziesiątkę albo i więcej. A tu, wystarczył rok i rozdział zamknięty. Dzięki wyprawom jestem bardziej dojrzały, dużo się we mnie przełamało.
Co na przykład?
— Ważna dla mnie jest podróż z Jaśkiem Melą. Kiedy zaczynaliśmy ją realizować, było to niewątpliwie szalone. Jasiek jest osobą niepełnosprawną i — kto wie — może gdyby był w pełni sił, nie miałby motywacji, żeby podjąć taką próbę. Jasiek poszedł w tę trudną podróż na protezach, bo parę lat wcześniej stracił w wypadku prawą rękę i nogę. Musiałem wczuć się w jego sytuację. Dzięki temu umożliwienie podążania za marzeniami daje ogromną motywację do realizowania celów. A często motywacja jest dużo ważniejsza niż siła fizyczna.
Czego nauczył się pan od Jaśka?
— To niesamowicie pogodny człowiek, dla którego właściwie nie ma barier. One oczywiście są, ale można starać się je pokonywać. On to potrafi i robi to z wielką pogodą ducha. Nauczyłem się od niego właśnie tej siły. Pamiętam, jak zadawano mi pytania, dlaczego wybieramy się w taką trudną podróż, co będzie, jak coś się stanie Jaśkowi? Jego mama odpowiedziała na to trafnie: „Dla mnie trudniej jest patrzeć na syna i myśleć, że on nigdy nie wyjdzie z domu dalej niż na 100 metrów, niż wiedzieć, że o własnych siłach przeszedł setki kilometrów”.
A pamięta pan swoją pierwszą podróż?
— Miałem wtedy siedem lat i postanowiłem jeździć autostopem. Nie przemierzałem oczywiście wielkich odległości, ale miałem wielką radość z moich pierwszych prób poznawania świata. Pierwszą samodzielną i samotną podróż odbyłem pociągiem, gdy miałem osiem lat. Jechałem z Gdańska do Łodzi. Gdy byłem mały, uwielbiałem też bawić się śniegiem, jeździć na sankach i nartach — nie bez powodu ciągnęło mnie na bieguny. Nawet kilka razy zdarzyło mi się wpaść do przerębla. Gdy miałem kilkanaście lat, popłynąłem do Maroka. To było pierwsze zetknięcie z zupełnie inną kulturą. Zachłysnąłem się tą różnorodnością świata i od tego czasu wyprawy stały się ważną częścią mojego życia.
Nie bez powodu mówi się, że podróże kształcą.
— Zawsze wracam z ekspedycji mądrzejszy. Kurt Vonnegut zapytał kiedyś swojego syna: „W czym tkwi sens życia?” Usłyszał: „Jesteśmy na świecie po to, aby sobie wzajemnie pomagać i pokonywać wszelkie możliwe przeszkody”. Pewnie nie zwróciłbym uwagi na to powiedzenie, bo ludzie mówią wiele mądrych rzeczy, ale tam daleko, na śnieżnych przestworzach zrozumiałem znaczenie tej odpowiedzi do końca.
Co pan jeszcze odczuwał „do końca” na końcu świata?
— Ogromne poczucie swobody. Tego się nie da nawet opisać słowami. Czujesz się człowiekiem w taki sposób, w jaki jest to możliwe tylko w miejscu, gdzie jest się naprawdę samemu.
Limuzyna, filmowanie, fotografia – fajnyslub.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz