piątek, 7 września 2012

Santor: Posługuję się tramwajem

— Jestem zwykłą dziewczyną, która wstaje, myje zęby i robi wszystko, co ma po drodze — przyznaje Irena Santor, legenda polskiej piosenki. 


Już nie ma dzikich plaż... A na Warmii i Mazurach?
— A są? To pięknie! Jeśli piosenka sprowokowała poszukiwanie dzikich plaż, cieszę się ogromnie.  

 Jest tylko jedna różnica. U nas nie mewy, ale rybitwy kreślą ósemki.
— Wiele osób zastanawia się właśnie nad tymi mewami... A tak naprawdę to tylko autor wie, co te ósemki znaczą. A wie pani, że dawno nie byłam na Warmii i Mazurach? Kiedyś zdarzało mi się częściej, bo w kalendarzu miałam więcej koncertów. Dziś śpiewam okazjonalnie, czyli od wielkiego dzwonu, więc za wiele nie podróżuję. Ale przypomina mi się jak było dawniej. Nie spędzałam tu urlopów, bo tylko koncertowałam. Przyznam jednak, że ciągnęło mnie w stronę tych dzikich plaż tak, jak ciągnie wilka do lasu. Ale niestety mój zaborczy zawód nie pozwalał mi nigdy na wiele. Nie miałam czasu na odpoczynek.  

Ale dziś ma pani więcej wolnego.
— Kiedyś trzeba zacząć żyć. Trzeba zacząć słuchać jak trawa rośnie, a nie patrzeć na świat z okien autobusu w drodze na koncert.

 Na co więc dzisiaj pani sobie pozwala?
— Oj, córciu, na wszystko, na co pozwalają sobie normalni ludzie. Jestem zwykłą dziewczyną, która rano wstaje, myje zęby i robi wszystko, co ma po drodze. Czytam książki, słucham radia... Oczywiście nie każdej stacji, bo nie każda mnie interesuje. Najczęściej nastawiam Dwójkę, ale chodzę też na koncerty. Jestem więc też częścią publiczności — jak każdy, prawda?  

Mieszka pani w bloku. Ma pani dobre relacje z sąsiadami?
— Na kawę do sąsiadek nie chodzę, ale spotykamy się tak jak to w bloku bywa. Rozmawiamy o osiedlowych sprawach, pytamy się wzajemnie o zdrowie. Na pewno mamy przyjazne relacje. Ale dla moich sąsiadów to naturalna sprawa, że mieszkamy w jednym bloku. Traktują mnie jak swoją, nie jestem panią z estrady. Zawsze spotykam się z dowodami sympatii — nie tylko na klatce schodowej, ale wszędzie, gdzie się pojawię. Jak chodzę ulicami Warszawy, bardzo często ktoś zaczepia i mówi: „dzień dobry pani Ireno, co u pani słychać?” Odpowiadam wtedy tak, jak wszystkim swoim znajomym. To bardzo miłe, że publiczność tak szczerze i sympatycznie do mnie się odnosi. Jeżdżę tramwajami, autobusami, metrem i spotykam ludzi w różnych okolicznościach. Lubię, kiedy się do mnie uśmiechają.  

Czyli nie ucieka pani od ludzi...
— Posługuję się tramwajem, autobusem mniej. Na zatłoczonych ulicach Warszawy autobus ma takie same problemy jak samochód, więc wybieram szybszą możliwość dojazdu. Nie grymaszę.  

Ale tłoku chyba pani nie lubi...
— Ojej, nie lubię! To nieuniknione. Warszawa cały czas się przebudowuje, cały czas obiecują nam, że w przyszłości będzie lepiej, ale nic się nie zmienia. Ani korki nie ustają, ani tłok się nie zmniejsza. Owszem, skończą remont i niby jest luźniej. Ale tylko niby, bo ludzie kupują coraz więcej samochodów i tłok mamy na każdym miejscu. Nie wierzę, żeby kiedykolwiek się poprawiło w tej kwestii.  

A wierzy pani w horoskopy?
— Ależ nie! To są zabawy, które — przyznaję — czasami czytam. Przecież spełnia się tylko to, co sobie wypracujemy. Los niczego nam nie da w prezencie. Nie czekajmy więc na to, czego nie potrafimy sami sobie przygotować. Nic z nieba nie spada. Wiem, co mówię, bo sama bardzo ciężko pracowałam na swój sukces. Horoskop niczego mi nie przepowiedział.  

Rzuciła pani palenie raz na zawsze...
— Rzuciłam wtedy, kiedy papierosy zaczęły szkodzić mi na gardło. Byłam młoda, głos był dla mnie bardzo ważny. Ale nie byłam nigdy uzależniona od palenia, więc nie miałam wielkiego problemu z rzucaniem. Paliłam dla fantazji — zresztą głupiej, tak to dzisiaj widzę. Ale nie tylko palenie można rzucić...  

A co pani jeszcze rzuciła? Albo kogo?
— Ojej, ja nie jestem nałogowcem, żeby rzucać! Tak tylko mi się powiedziało. Swoją wypowiedzią chciałam zachęcić ludzi do rzucania swoich nałogów. Trzeba o tym mówić.  
Najlepiej prosto w oczy. Podczas koncertów przygląda się pani publiczności?
— Przyznam się szczerze, że nie... Powinnam się usprawiedliwić — jestem krótkowidzem i noszę okulary, więc trudno byłoby mi zajrzeć w oczy widzom. Ale co ja bym mogła w tych oczach dojrzeć? Łzy to pół biedy. A gdybym zobaczyła jakieś nieprzyjemne spojrzenia? Nie wiem, czy takie są, ale nie patrzę, żeby ich nie dojrzeć. Nigdy nic nie wiadomo.

Limuzyna, filmowanie, fotografia – fajnyslub.pl

1 komentarz: