piątek, 1 kwietnia 2011

Kulej: Chciałem chłopakowi dokopać

— Gdyby nie odpowiedni ludzie, którzy pozwolili mi dorosnąć, byłbym zupełnie innym człowiekiem — przyznaje Jerzy Kulej, bokser. — A ci, co nie wyrośli, zostali albo gangsterami, albo skończyli na stryczku.


To sobie facet poboksował... Jerzy Kulej jest dwukrotnym mistrzem olimpijskim (Tokio 1964 r., Meksyk 1968 r.), trzykrotnym medalistą Mistrzostw Europy, 8-krotnym mistrzem Polski. Wymieniać dalej?

Dotyk... Ma dla pana szczególne znaczenie?
— O dotyku można wiele mówić, bo dotyk nie jest równy dotykowi. Jestem zwolennikiem dotyku pozytywnego — przyjemnego i delikatnego. Pani pytanie brzmi dwuznacznie... Na pewno chce pani rozmawiać o boksie?

O mocnym dotyku...
— Dotyk to przenośnia do wielu tematów rozmów.

Ale też powrót do przeszłości. Gdyby nie Henio, chwyciłby pan za rękawicę?
— Henio był niegrzecznym chłopcem. W ogóle wtedy panowała dramatyczna sytuacja, bo młodzież była doświadczona wojną, co odbijało się na relacjach. Konsekwencją były zderzenia brutalności z brakiem dojrzałości. Każde dziecko wojny bardzo to przeżywało — ja również. Ale Henio brutalny był nad wyraz. Nie tyle był buntownikiem do innych chłopców, ile obłapywał dziewczyny w szatni. To też jest mocny dotyk, prawda? Dziewczynom się to nie podobało i mam nadzieje, że później nie miały kompleksów z powodu tego brutalnego dotyku. Mówi się, że zły dotyk boli całe życie... Chciałem więc chłopakowi dokopać. Za te dziewczyny, za to, że eliminował mnie ze szkolnego boiska i nie pozwalał grać w piłkę. Rozwaliłem mu więc nos w przerwie na drugie śniadanie. I właściwie to on ukierunkował mnie na boks. Wiem, że zostałbym sportowcem, ale czy bokserem? Próbowałem w życiu kilku dyscyplin — pływałem, nurkowałem i nawet wziąłem się za łyżwiarstwo szybkie. Ale w końcu zostałem bokserem.

Czyli może pan Heniowi podziękować.
— Żadna inna dyscyplina nie potrafiła sprostać moim ówczesnym problemom. Dopiero pięści. Jeśli Henio gdzieś jeszcze żyje: dziękuję ci! Może być dumny z tego, że spowodował moje zainteresowanie boksem.

A potem stoczył pan 348 walk — 317 wygranych, sześć zremisowanych i tylko 25 przegranych.
— No tak to wygląda. Jestem dumny ze wszystkiego, co udało mi się osiągnąć.

I nie było większych porażek?
— A kto powiedział, że nie było? Jestem normalnym człowiekiem i mam upadki jak każdy. Jednak to nie one pozwoliły docenić mój sukces. Każdą wygraną smakowałem w momencie jej trwania i doświadczania. Cieszyłem się każdą zwycięską walką i czerpałem z niej jak najwięcej. A kiedy przychodziły gorsze dni, wyciągałem wnioski. W takich momentach myśli się, czy sukces był właściwie odebrany i dobrze wykorzystany. Można tu nawet mówić o filozoficznych rozważaniach. Ale znam też sukcesy, które zabijają — nie tylko metaforycznie, ale też fizycznie. Taki dotyk sukcesu boli najbardziej. Ale dotyk porażki też odczuwa się przez wiele lat.

Mówi pan o swoich wizytach w więzieniu?
— Więźniowie mają potrzebę spotkań. Przyjmuję każde zaproszenie — między innymi byłem w zakładzie w Barczewie na Warmii. Staram się dawać im dobry przykład i pokazywać, że można żyć inaczej. Że ten dotyk pięści nie zawsze musi prowadzić do złego. Odczuwam wielką satysfakcję z tych „widzeń”, bo wielu więźniów spotykam później na wolności. Mówią mi, że jakoś na nich pozytywnie wpłynąłem. Bo wie pani, ja nie idę do nich, aby się pokazać i chwalić. Nie opowiadam im historii z książek, ale własne przeżycia, bo też — jak oni — ocierałem się kiedyś o pewne niebezpieczeństwa. Oni to czują.

Historia z Heniem dowodzi, że ciągnęło pana do bicia.
— Pyta mnie pani, czy szalałem? A czy to coś złego? Szaleństwa młodości można różnie interpretować. Młodość ma swoje prawa — nie wszystko, co się robi, jest zgodne z dobrym wychowaniem. Młodość jest jak szampan — musi się wymusować. A pani nie szalała? Jestem pewien, że kiedyś coś pani zrobiła, co być może pani nie wypadało. Ale bywa, że z tych szaleństw się nie wyrasta. Ci, co nie wyrośli, zostali albo gangsterami, albo skończyli gdzieś na stryczku. Błądzić jest rzeczą ludzką.

Ale trzeba uczyć się na własnych błędach.
— Otóż to. Jak raz z Heniem wygrałem, to już biłem go przy każdej okazji. Nie miałem dla niego litości. Nawet za to bicie miałem areszt domowy! Ale to nic nie dało. W efekcie rodzice zabrali Henia ze szkoły, już go więcej nie widziałem i nie biłem. Na szczęście potem spotkałem ludzi, którzy bardzo mi pomogli. Wychowałem się bez ojca, więc mój pierwszy trener Wiktor Szyiński był dla mnie niezwykle ważnym człowiekiem w życiu. Cóż tu dużo mówić, był mi jak ojciec. A potem pałeczkę — nie tylko szkoleniową, ale też wychowawczą — przejął po nim Feliks Stamm. Wie pani, że on ciągle w moim życiu jest obecny? Już od wielu lat nie żyje, ale ja cały czas czuję, że jest mi bliski. To dzięki niemu zacząłem zdobywać medale, miałem zdrowe sportowe zacięcie i chciałem iść do przodu. Miałem szczęście, prawda? Gdyby nie odpowiedni ludzie, którzy stanęli na mojej drodze, byłbym zupełnie innym człowiekiem. Nie rozmawialibyśmy o dotyku, jakim jest boks. Może o innym, ale na szczęście nie ma powodu.


Limuzyna, filmowanie, fotografia – fajnyslub.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz