— Z alkoholem nie mam problemu i cechuje mnie duży spokój — przyznaje Janusz Panasewicz, frontman Lady Pank. — Mam pogodne oczy. Ale kiedyś rzucałem tortem!
Mniej niż zero? Ależ nie, nie powiem tak! Janusz Panasewicz swoje osiągnął. To polski Mick Jagger — podobna twarz, alkohol i metryka. Lider Lady Pank twierdzi, że na stare lata się ustatkował, ale ja myślę, że starych drzew się nie przesadza. Facet nie kameleon. Prawda czy fałsz?
Olecko... twoje rodzinne miasto. Tęsknisz?
— O, za Oleckiem tęsknię zawsze i często przyjeżdżam. Tęsknota jest tak wielka, że nie mógłbym odpuścić sobie podróży w rodzinne strony. Zresztą nie tylko w Olecku bywam tak często. Na Mazurach bywam tu i ówdzie — to jest dla mnie zwyczajne i naturalne. To tutaj się urodziłem, tu chodziłem do szkoły, tu miałem pierwszych kumpli. Tutaj też cały czas mieszka moja mama. Olecko i Mazury to moje dzieciństwo. To nie tylko sentyment, bo do dziś mam tu dużo znajomych.
Mówią: „Panasewicz to swój chłop”?
— Może i tak mówią. Ja zresztą też tak ich traktuję. Znamy się od wielu lat, bardzo się lubimy, więc inaczej nie może być. W ogóle wszystko nałożyło się na to, kim jestem i co teraz robię. Był pierwszy zespół, pierwsze koncerty...
I pierwsza praca w oleckim domu kultury...
— To nie była praca, ale współpraca, bo nie miałem wtedy etatu. Prowadziłem zespół i byłem strasznie młody. Ach, jakie to dawne czasy! Tamtejszy dom kultury jest więc dla mnie szczególny. Dzieckiem byłem, a już śpiewałem na tamtejszej scenie.
Potem śpiewałeś w zespole wojskowym Desant...
— No tak, ale to nie ma niczego wspólnego z Mazurami!
Ale służyłeś w Węgorzewie.
— Byłem, rzeczywiście, ale tylko przez sześć tygodni. Miałem tam służbę pomocniczą, ktoś mnie przyuważył przy fortepianie i dlatego mnie przenieśli. W Węgorzewie była artyleria, więc z muzyką nie miała za wiele wspólnego. Przenieśli mnie najpierw do Ełku, gdzie jednostka miała jakiś żołnierski zespół. Ale tam też nie byłem za długo, bo przenieśli mnie do Warszawskiego Okręgu Wojskowego, gdzie właśnie działał Desant. Co wtedy śpiewaliśmy? Nie wiem, jak to dokładnie określić. Czasy były takie, jakie były — okolice stanu wojennego. Robiliśmy widowisko, które nazywało się „Słońcem malowani”. To był jakiś wodewil o żołnierzu, który ląduje w jakiejś wiosce, zakochuje się i coś tam, coś tam. Na pewno nie śpiewaliśmy piosenek typu „Przyjedź mamo na przysięgę”.
A potem przychodzi czas na Lady Pank.
— Tak, początki Lady Pank to czasy, kiedy byłem właśnie w Desancie. Poznałem Andrzeja Mogielnickiego, który nagrywał już coś z Jankiem Borysewiczem i z Izą Trojanowską. Ula — żona Andrzeja — pracowała w Desancie i jakoś mnie zarekomendowała. Powiedziała, że jest taki a taki facet, którego można sprawdzić. I tak się potoczyło i toczy się nieźle do dzisiaj.
Lady Pank to legenda, o której krążą legendy. Sex, drugs and rock'n' roll to wy?
— Ludzie różnie nas kojarzą, różnie mówią, bo — jak to w życiu — bywało różnie. Gramy 27 lat, więc trudno streścić wszystko w kilku słowach. Powiem tyle, że bywały i lepsze, i gorsze momenty.
Gorsze?
— Jasne, co będę ukrywał? Kiedyś wyjechaliśmy do Stanów i tam z Jankiem się trochę poprztykaliśmy. Nasze drogi na rok się rozeszły. Była też afera we Wrocławiu, gdzie Janek trochę przesadził... (Borysewicz rozebrał się na koncercie z okazji Dnia Dziecka) Szkoda o takich chwilach gadać. Bywały też lepsze.
Czyli?
— Nagraliśmy mnóstwo piosenek, które zostały docenione przez pokolenia. A tak wszystko niewinnie się zaczęło. W życiu bym nie pomyślał, że aż tak się rozwiniemy. Kiedy wchodziłem pierwszy raz do studia w Krakowie, kiedy nagrywałem „Tańcz głupia, tańcz”, nawet nie śniło mi się, że aż tak nam się uda. Myślałem, że nagramy jakąś płytę i coś uda się z nią zrobić. Coś. A jak nie, trudno. A tu proszę — wyszło i to bardzo wyszło! A przez tyle lat szło, szło... czyli wydarzyło się wiele.
Była nawet impreza, na której rzucaliście tortami...
— Tak, kiedyś rzucaliśmy! W Katowicach odbieraliśmy złotą płytę, więc było z tym związane wielkie halo. Zrobili nam ogromną imprezę — w Spodku graliśmy koncert, a potem był bankiet w hotelu. Przyszło mnóstwo dziennikarzy, zaproszonych gości i był jakiś facet w garniturze z aktówką pod pachą. On był w jakiejś delegacji i nie mógł trafić do swojego pokoju, więc wszedł do naszej sali. Przypadkiem. My zamiast mu pomóc, zaprosiliśmy go do nas. Usiadł, trochę wypił i cudownie się poczuł. Był całkowicie rozbawiony. Ktoś rzucił tortem, on też chwycił jeden i oddał. Potem rano nie wiedział, co się stało i za wszystko przepraszał. Właściwie był Bogu ducha winien, a i tak wszystko było na niego. Przepraszał więc cały hotel, recepcję, gości i przepraszał nawet nas. Tłumaczył się, że sam siebie takiego nie zna, bo jest porządnym ojcem domu. Zadziwił się jednak bardzo, gdy zobaczył, że jest cały w torcie. To był śmieszny wieczór. Fakt — wtedy poszaleliśmy troszkę.
Nadal tak szalejesz?
— Nie mam z alkoholem żadnego problemu. Oczywiście — jak u każdego — bywały różne momenty. Dzisiaj cechuje mnie duży spokój. Mam pogodne oczy.
Starych drzew się nie przesadza. Facet nie kameleon. Prawda czy fałsz?
> Wokalista Lady Pank "był pijany i obrażał"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz