Nic mu nie straszne. Alkohol, narkotyki, kobiety... Nawet czytanie dyktand i taniec w parach. Człowiek orkiestra? Nie, Maciej Maleńczuk.
I co ja powiem o Maćku Maleńczuku? Że odważny z niego człowiek? Że nie boi się niczego — krytyki, opinii publicznej, a nawet policji. Tyle. Tylko dlaczego wstydzi się swojemgo prawdziwego imienia? Naprawdę nazywa się Mirosław Maleńczuk. Szkoda, że go o to nie zapytałam, bo... dowiedziałam się po fakcie. Rozmawiałam więc z Maćkiem, a nie z Mirkiem. A może z Mirkiem Maćkiem?
Podobno ze szkoły wyrzucili cię przez Sławomira Mrożka...
— Sławomir Mrożek był gwoździem do trumny. Czytałem jego książkę pod ławką i to się nauczycielom nie podobało. Miałem się uczyć, a ja wolałem uczyć się po swojemu... Ale i dobrze, że mnie wyrzucili, bo przynajmniej miałem spokój. Książkę mi zabrali i nigdy nie oddali.
A dlaczego zabrali?
— Bo to była bardzo trudno dostępna książka i też pewnie chcieli ją przeczytać. To były chyba opowiadania „Dwa listy”. Wkurzyło mnie, że nie chcieli mi ich oddać, zacząłem o nią dymić i wyrzucili mnie ze szkoły. Ale i dobrze.
A potem wsadzili cię do więzienia, bo nie chciałeś iść do woja. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że dopiero w więzieniu czułeś się wolny. Racja?
— Racja. Bo chodzi o wolność mentalną. Nawet na wolności można być uwięzionym. A w więzieniu wszyscy wtedy pisali wiersze. I ja napisałem kilka, ale niestety nie są wiele warte. Teraz w ogóle mało piszę o tamtych czasach.
Wtedy też porównywano cię do Chrystusa...
— A to był tylko slogan reklamowy. Bo chodziło o to, czy Chrystus też przyjął by kartę powołania czy też nie. On się poświęcił, ja niby też. Byłem wtedy przykładem i chciałem się przekonać, czy moje człowieczeństwo jest coś warte. Nie chciałem, by ktoś za mnie decydował. Ale też nie chciałem się chować jak szczur. Ktoś inny pewnie machnąłbym ręką i poszedłby do woja. A mi się to nie kalkulowało, bo myślałem — dostaję dwuletni wyrok, nie służę i wychodzę na czysto, tyle tylko, że mam w papierach „karany”.
Wróćmy jednak do literatury. No, trochę w innym kontekście — podobno czytałeś „Dyktanda” Stanisława Lema, które napisał dla swojego wnuczka. Jak do tego doszło?
— Sam Lem do mnie zadzwonił i poprosił, bym czytał te dyktanda. I zgodziłem się. Poszliśmy potem do studia, podłożyliśmy lekki podkład muzyczny i poszło.
Myślisz, że wnuczek był zadowolony z twojego czytania?
— Nie mam pojęcia! (śmiech) On się pewnie bał dziadka!
A ty się bałeś Lema?
— A dlaczego miałbym się go bać? Lema? On był moim ideałem. A jak jeszcze do mnie zadzwonił... musiał gdzieś słyszeć mój głos. A do tego dostałem od niego książkę z dedykacją, więc wspaniale go wspominam. Jak się go bać?
Czas na muzykę. Śpiewasz stare i sprawdzone kawałki dancingowe.
— Bo tego ludzie potrzebują. Ale szczerze — z Homo Twistem tego się nie da zrobić. Dancingi potrafią zaoferować takie kwoty, że ciężko odmówić. Mam w swoim repertuarze takie kawałki, że brzmią bardzo dancingowo. Na przykład „Nigdy więcej nie patrz na mnie takim wzrokiem”. Ale i śpiewam też typowe szlagiery. To się ludziom podoba!
I podobno dancingami zdobyłeś sympatię swojej mamy. Wcześniej nie mogła się przekonać do twojej muzyki?
— Ja zdobyłem sympatię wszystkich mam! Mojej też! Pamiętam norę, w której mieszkaliśmy — mama krząta się, sprząta, a w radiu śpiewa Szczepanik. To dla mamy zdecydowałem się wykonać piosenki jej młodości — Szczepanika, Łazuki, Młynarskiego, Kurtycza. Występuję z jazzmanami, którzy mają dancingowe doświadczenia. Gdyby nie one — zdechliby z głodu. Ale wiesz, uwielbiam jak ludzie tańczą, bo przy tych melodiach rzeczywiście tańczą. I to parami! To jest dopiero taniec. Młodzież dzisiaj słucha i tańczy techno. A ja chcę wskrzesić taniec parami.
Też tańczysz w parze?
— Czasami tańczę, ale teraz mniej, bo śpiewam dla tych, co w parach tańczą. Tańczą więc mamy, a potniej do mnie podchodzą. Fajnie się z nimi gada.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz