— Ojciec zawsze mi powtarzał, że warto dobrze żyć w zgodzie z innymi. Nie ma co się złościć, nie ma co zemścić. Ale ja wiem, że często puszczają nerwy — przyznaje Krzysztof Krawczyk.
Krzysztof Krawczyk to facet gawędziarz. Nic dodać, nic ująć.
Dobrze się pan trzyma...
— Może ktoś mnie lubi tam na górze? A może to błogosławieństwo, jakie spływa na moją rodzinę? Moja matka chrzestna była osobą bardzo głęboko wierzącą, że nawet kapłani do niej przychodzili, żeby się o nich modliła. Może wymodliła się też o dobre samopoczucie dla mnie? Ciągle mam coś do roboty, ciągle jestem w drodze i to mnie trzyma przy życiu. To taka moja adrenalina. Muzyka to dla mnie narkotyk.
I jest pan uzależniony.
— Jestem! Jedni skaczą na bungee, inni idą na wojnę, a jeszcze inni wychodzą na scenę, stają przed kilkoma tysiącami i walczą, żeby później wrócić do tej samej publiczności. Trzeba się trochę napracować. Jestem odpowiedzialny na scenie i taki być muszę. Nie tylko ja wychodzę na scenę. Są muzycy, ekipa techniczna... Nie mogę sobie nie stanąć przed mikrofonem tylko dlatego, że mam taki kaprys. Może moje podejście też ma wpływ na to, jak się czuję? Dobro popłaca.
I Bóg zapłać...
— A wie pani co? Ja nie jestem żaden dewot! Wszyscy mi przypisują wielką pobożność, a ja wcale taki nie jestem. Często wątpię i interesuję się świeckim światem — czytam książki niewierzących. I cały czas szukam odpowiedzi na wiele pytań. Ale czy każdy z nas nie szuka?
Kto pyta, nie błądzi.
— Moim mistrzem był mój ojciec. To był człowiek miłosierny, wielkoduszny, zdolny i bardzo pracowity. Nie obnosił się ze swoją wiedzą. Dużo jeździł, żeby zarobić pieniądze na życie, a czasy kiedyś nie były takie łatwe. Był więc jeszcze dzielny i ja go podziwiałem. Ojciec zawsze mi mówił, co jest czarne, a co białe — uczulał mnie na zło i dobro.
A co pan najbardziej mu zawdzięcza?
— Ojciec zawsze mi powtarzał, że warto dobrze żyć w zgodzie z innymi. Nie ma co się złościć, nie ma co zemścić. Ja wiem, że często puszczają nerwy. Wiem, że czasem — zwłaszcza gdy jedzie się samochodem — wyzywa się innym kierowców od palantów. Myśli pani, że cicho siedzę podczas jazdy? Klnę jak szewc, a potem gryzę się w język i mam wyrzuty sumienia. Staram się poprawić. Bo wiem, że złe zachowanie wchodzi w krew i potem wielu rzeczy się nie zauważa. Klnie się na kierowcę, a potem na bliskich. Granica się zaciera. A ojciec zawsze mi powtarzał, że lepiej pomagać niż robić na złość. To popłaca i dostaje się o wiele więcej w zamian dobrego niż się dało.
Miał ojciec rację?
— Miał, a doświadczyłem tego pewnej srogiej zimy. Byłem w trasie i wydałem już wszystkie pieniądze. Bieda była, że aż piszczało, ale trzeba było jakoś żyć i jechać dalej w koncerty, żeby trochę grosza dorobić. Zimno też było jak cholera. I właśnie wtedy zobaczyłem żebraka pod kościołem. Miał sine z zimna ręce, a ja nosiłem wówczas nowe, ciepłe i miękkie rękawiczki. Nie miałem forsy, a szkoda mi się zrobiło faceta, więc oddałem mu te rękawiczki i wróciłem do hotelu. I wie pani co? Na drugi dzień z samego rana dostałem wiadomość, że muszę zejść do recepcji i odebrać górę pieniędzy. Zdębiałem! Okazało się, że jakiś film kupił moją piosenkę i nieźle zapłacił. Przypomniałem sobie wtedy rady ojca, że dobro popłaca. I się opłaca! Dobro to dobra inwestycja.
A nie był pan nigdy draniem?
— Każdy człowiek to kawał drania! Mamy w sobie diabła i anioła. I ja psociłem, a co! Konkurentowi w przedszkolu, który podwalał się do mojej dziewczyny, rozwaliłem klockiem głowę. I to jeszcze jak obmyśliłem atak! Zdradziecko uderzyłem go w tył głowy! I pech, bo ten chłopak z rozbitą głową zaczął się bardziej podobać tej dziewczynie niż ja. Potem na jakiejś potańcówce ten kolega walnął mnie w tył głowy pięścią.
Oko za oko?
— Zrewanżował się! Mało tego — ożenił się z tą dziewczyną, zamieszkali w Niemczech i są oboje lekarzami. Tę historię opisuję w autobiografii „Szalony Krawiec”, która niedługo ukaże się w księgarniach.
Warto bić się o kobiety?
— Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Ale wszystko zależy od sytuacji. Jeśli kobieta kocha, trzeba o nią walczyć. Kiedy mamy wojnę, też trzeba sięgnąć po broń i chronić rodzinę. Na wojnie przykazanie „nie zabijaj” nie skutkuje. Proszę pomyśleć, ile my już ludzi wymordowaliśmy na wojnach... Ale takie jest życie — jak się raz wdepnie w zło, wciąga jak woda. Ale największa walka jest wtedy, gdy człowiek walczy sam ze sobą. Mówię o walce z własnymi ułomnościami i słabościami. Człowiek z wiekiem powinien być coraz mądrzejszy, a tak nie jest. Sam to widzę po sobie — niby schodzę z jednej sceny i wchodzę na drugą, niby zdobywam ciągle złote płyty, nagrody i uznanie publiczności. Ale jest jeszcze tak zwane zmęczenie materiału. Czasem ręce opadają, ale ja to wiem i muszę dbać o kondycję, żeby się nie poddawać.
I jak pan sobie radzi?
— W moim wieku nie mogę skazywać się jedynie na warzywa i owoce.
Czyżby zajadał się pan schabowymi?
— Aż tak to nie! To, co stawia mnie na nogi, to jajka na miękko. Cholesterol nie ma tu nic do gadania. Mogę zjeść dwie tony jajek i nic mi nie będzie. Taki już jestem i już. Genetyka? Pewnie tak. Uwielbiam też tatara z dobrej polędwicy. Kiedy coś mi dolega, lekarz mi mówi: „a nie wrąbałby pan trochę tatara, żeby stanąć na nogi?” I rąbię tatara!
A może wódeczka do tego?
— Tatar kojarzy mi się z piwem. Mały browarek do tej pyszności nie zawadzi. Oczywiście jak mam jakieś przyjątko i specjalną okazję, jest też wódeczka. Do śledzika pasuje idealnie, prawda? Jestem normalnym facetem i żyję jak każdy porządny człowiek. I czasami chodzę nogami po ziemi, czasami z głową w chmurach. I nie wstydzę się tego! A najbardziej lubię wyjść rano na tarasik w sypialni i odlecieć gdzieś w obłoki. Wszystko mi tak zarosło w ogrodzie, że czuję się jak Alicja w krainie czarów. A poza tym mam piękną kobietę przy boku, z którą jestem prawie 30 lat. Przy niej też chodzę z głową w chmurach. Jestem monogamistą i z tego powodu jestem szczęśliwy. I za to Ewuni dziękuję.
Popływałby pan z nią parostatkiem?
— Bardzo chciałbym wybudować swój parostatek i go mieć!
Ach, tak podryfować po jeziorze...
— Na jeziorach byłem pięciokrotnie — na wynajętej żaglówce. Przeżyliśmy dużą burzę i wiele wspaniałych chwil. A kiedyś nawet — ze cztery lata temu — był ze mną zakonnik młody i fajny. Odprawił w kokpicie mszę na środku jeziora. Była niedziela, chcieliśmy płynąć do kościółka, a on mówi: przecież ja odprawię mszę, bo mam wszystko co jest potrzebne. Miał ze sobą zestaw misjonarza... Już chyba nigdy nie przeżyję takich wspaniałych chwil. A potem moja żona smażyła placki kartoflane — też na środku jeziora. Łódki zaczęły do nas podpływać, czy my czasem nie chcemy sprzedać kilku sztuk. Bo zapach się unosił i nęcił żeglarzy. Ale nie, nie mieliśmy dużo placków, więc wszyscy odpływali z kwitkiem.
Limuzyna, filmowanie, fotografia –
fajnyslub.pl